Info
Ten blog rowerowy prowadzi Goofy601 z miasta Zabrze.Rowerowanie w liczbach:
Na BikeStats jestem od maja 2009. Od tego czasu...
- dystans: 34312.14 km
- w terenie: 2208.10 km
- średnia prędkość: 17.84 km/h
- prędkość maksymalna: 60 km/h
- najdalej: 331 km
więcej
- najwyżej: 1709 m.n.p.m.
Wielki Krywań Fatrzański (SK) więcej
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Dane wyjazdu:
312.00 km
0.00 km teren
15:12 h
20.53 km/h:
Maks. pr.:55.10 km/h
Temperatura:
Podjazdy:3889 m
Rower:DemoTywator
Maraton Podróżnika 2021 - Dylągówka
Sobota, 12 czerwca 2021 · dodano: 25.06.2021 | Komentarze 0
A więc stało się. Po dwuletnich staraniach Maraton Podróżnika zawitał w Bieszczady. Zeszłoroczne zawirowania związane z epidemią, zakończyły się przesunięciem terminu o miesiąc ale i przyniosły wspaniałą trasę przez Podhale, Spisz i Beskidy. Trasę na moim terenie co ważne szczęśliwie ukończoną z około godzinnym zapasem :). W tym roku natomiast, wreszcie pojawia się okazja zwiedzenia rowerem sporego kawałka Bieszczad i okolicznych pogórzy. W to mi graj. Jedziemy!Poprzednia edycja z bazą zlokalizowaną raptem godzinkę jazdy od domu pozwoliła wyruszyć na trasę niemal w kapciach ;) Tym razem jest do pokonania ponad 300km w jedną stronę, zatem do logistyki przykładam większą wagę. Wszak wszystko co potrzebne trzeba zabrać ze sobą, a i zapowiadają burzę na wieczór. Pierwszy raz od początku istnienia MP. Ostatnie 4 dni przed wyjazdem prócz pakowania i bieżących modyfikacji roweru zajmują mi negocjacje z „Górą” czy tej zapowiadanej burzy nie dało by się czasem zamienić na deszcz… ;) W deszczu jak wiadomo od biedy da się jechać , burza w górach oznacza jedynie kłopoty.
Póki co, w dniu wyjazdu jest dość upalnie, ale na sobotę zapowiadają ochłodzenie i w miarę stabilne temperatury. Po kilku godzinach przyjemnej jazdy autostradą oraz przebiciu się przez Rzeszów docieram do Bazy. Położony na malowniczym wzniesieniu ośrodek jeździecki Boska Dolina wygląda zachęcająco. Na miejscu spora już grupka uczestników, trwa rejestracja, rozbijanie namiotów i wieczorna integracja. Załatwiam formalności póki jest jeszcze widno rozbijam namiot na polance z widokiem na zachodzące słońce i koniki :) Ciemne chmury na niebie rozpływają się w niebyt, zostaje ciepły prawie letni wieczór. Głośne burczenie w brzuchu przypomina mi, że zaaferowany tym wszystkim od dłuższego czasu nic nie jadłem. Pora zatem udać się na wieczorną integrację przy ognisku. Tak, właśnie- integrację. Rok temu zostaliśmy tego pozbawieni, nie było wspólnej bazy a zawodnicy zbierali się jedynie na start. W tym roku wreszcie powiew normalności. Wszelkiej maści rowerowi zapaleńcy dyskutujący przy ogniu do nieraz późnych godzin wieczornych. Tyle dawno nie widzianych znajomych twarzy w jednym miejscu :) Mimo wspaniałej atmosfery trochę mi się jednak rozmowa nie klei. Może to kwestia niedospania, a może coś się jednak przez ten rok w głowie poprzestawiało i trudno skrócić dystans (społeczny ;))… Gdyby to jednak to pierwsze, postanawiam skorzystać z okazji i wyspać się przed startem. Udaje mi się to wyśmienicie :)
Wyspany jak mało kiedy zabieram się za przygotowania. Rower z obawy przed zamoczeniem nocował w aucie. Wypadało by go poskładać, wyregulować, spakować. Starczyło czasu by wrzucić w siebie pyszny przygotowany przez Elę makaron na ciepło, a nawet umyć zęby, nim w sanitariacie zrobi się przedstartowy tłok ;) Na spokojnie upakowałem wszystko co trzeba, uprzątnąłem namiot i z odebranym nadajnikiem GPS ustawiam się na linii startu. Wreszcie. Pierwszy maraton w sezonie. :) Tradycyjnie mam mieszane uczucia gdy mając przed sobą 4000m przewyższeń staję na starcie z zapakowanymi dwiema sakwami :P Wszędzie smukłe odchudzone szosóweczki i gravele z bagażem wylajtowanym do minimum. Niby wiem, że taki właśnie załadunek wynika z przyjętej i dopracowanej strategii, niby wiem, że dam radę, bo to już nie pierwszy raz ruszam takim zestawem, ale i tak w tym profesjonalnym gronie czuję się trochę jakbym jechał na ryby :P No nic, pora zarzucić wędkę…
Na początek krótki zjazd po kamienistej drodze gruntowej wzdłuż płotu ośrodka, zaraz potem … pierwszy podjazd J Odpuszczam grupę, redukcja i jadę swoje pod górkę. Na szczycie zadyszka, trochę ciągną w dół te sakwy. No ale przecież w stosunku do zeszłego roku i tak zmniejszyłem ich masę początkową o jakieś 2 kg :P Trzeba złapać rytm. Póki co zjazd i pierwsze widoki. Rytm przychodzi za następną górką. Jak na tak wczesną godzinę jest ciepło ale jedzie się dobrze. Jest pięknieee :D Dobra nawierzchnia i dłuuugie zjazdy, które same pozwalają się rozpędzać bez zbędnego duszenia hamulców. No i co rusz piękne panoramy.Na podjeździe wyprzedzam kilku zawodników. Chwilę później zauroczony widokiem przestrzeliwuję zakręt. Nadrabiam pod górkę po paru minutach znów wyprzedzam te same osoby :P Na końcu kolejnego zjazdu zakręt z tabliczką „uwaga przełomy”. Pierwszy raz coś takiego widzę. Cóż to są te „przełomy”? Gdy na horyzoncie widzę jak auto z przeciwka podąża powolutku slalomem od krawędzi do krawędzi szosy zaczynam rozumieć. Sporej wielkości leje w asfalcie, głębokie i nie załatane niczym. Rozsiane gdzie popadnie. Faktycznie lepiej w nie nie wpaść. Po przełomach znów przyzwoita droga, za chwilę tarka i żwirek… Zaczynam przypuszczać, że tutejsi mieszkańcy znają tyle rodzajów asfaltu co Eskimosi śniegu ;)Kawałek dalej na rozjeździe mija mnie Paweł Pieczka z Koleżanką. Chwali skarpetki TdS i jedzie dalej. Niestety nie dam rady utrzymać koła ;)
A trasa mija spokojnie, słoneczko przypieka coraz mocniej, na szczęście jest też wiatr, który na odsłoniętych terenach przynosi niemałą ulgę. Organizatorzy zadbali o urozmaicenia – na krótkim odcinku nasza trasa pokrywa się z dystansem 500km i mamy okazję na wymianę pozdrowień. :)
Początkowy odcinek wręcz najeżony jest podjazdami o dużym nachyleniu. Z mniejszym lub większym trudem wszystkie póki co wchodzą bez zatrzymywania. W tym roku pierwszy raz wydrukowałem sobie profil wysokościowy by na nim odliczać odległości do kolejnych strategicznych punktów wycieczki. Więcej tego nie zrobię… W orientacji nie pomagał wcale, a przy większym zmęczeniu tylko szyderczo szczerzył zębiska gdy w palącym słońcu usiłowałem oszacować na który „pik” właśnie się wspinam :P
Wbrew wcześniejszym obawom widzę całkiem sporo otwartych sklepów. Przy niektórych z nich nawet biesiadują już pierwsi utrudzeni. Ja pierwszy postój zaliczam dopiero na 80km w Birczy. Odbijam trochę z trasy bo według Googla ma tu gdzieś być stacja Orlenu. Zjeżdżam i zjeżdżam a stacji niema. Jest za to Groszek. OK, niech będzie! Pod sklepem zmęczony „upałem” pan zagaduje o 2zł a nawet o 3… Jak nie pomóc człowiekowi w potrzebie. W przypływie głębokiego wzruszenia wyznaje że ma na Śląsku 2 siostry, życzy udanej podróży i ze dwa razy błogosławi na drogę :D Wreszcie mogę zrobić zakupy :P Nie wiedzieć czemu jakoś nie mam ochoty na batoniki czy żelki więc zaopatruję się w pełny wkład do bidonów , coś tam na zapas a na pragnienie na szybko duża maślanka truskawkowa i banan wieziony jeszcze z bazy. Jestem jak nowo narodzony :)
Przede mną kolejne, poważniejsze już podjazdy. Robi się bardziej dziko, więcej lasów ale nie wysokich więc na cień niema za bardzo co liczyć. Górki fajne, niezbyt strome ale i tak na szczycie każdej szukam cienia. GPS pokazuje że jestem już bardzo blisko ukraińskiej granicy. Na środku bardzo przyjemnego zjazdu trasa nagle odbija w prawo. Znów przestrzeliłem :P Tym razem wąską drogą wzdłuż rzeki. Szosa wąska na jeden samochód a i tak mijam się z jakąś wycieczką przeprawową ;) Jadę szeroką zieloną doliną. Wokół góry, lasy, słońce praży, można odnieść wrażenie jakby tu było płasko, a jednak korby kręcą się dziwnie ciężko. Toż to przecież kolejny z wysokich odjazdów na Arłamow. A nie wygląda :P Jest już 100km i koło południa. Od jakichś 2 godzin temperatura ociera się o 30’C. Zaczynam trochę zamulać. Ratuje mnie para zawodników ze startującej później grupy. Wyprzedzają mnie ale że mają odpowiednie tempo postanawiam się podłączyć .Nie siadam na kole ale staram się utrzymać w tych 20-21km/h. Trzeba przyznać że pomogli mi przetrzymać kryzys i zregenerować siły. Dziękuję.
Rozjeżdżamy się jeszcze przed końcem podjazdu gdy postanawiają dotrzeć do hotelu Arłamow by zdobyć wodę do bidonów. U mnie jeszcze troszkę jest, ale znika szybko i też wypadało by poszukać „pićstopu”. Znajduję go kawałek dalej w okolicach miejscowości Ropienka. Jadąc wśród małych szybów wydobywczych ropy naftowej trafiam na mały wiejski sklepik. Cisza, spokój, drzwi zamknięte, a w środku lokalne życie towarzyskie – mieszkańcy, którzy przyszli na trochę dłużej poplotkować z Panią Sklepową :) Robiąc zakupy przyłączam się i ja, wyjaśniając skąd ci wszyscy kolarze i że będą jeszcze dłuuu go dzisiaj jechać. Pożegnawszy się idę napełnić wodą bidony a siebie kolejną maślanką. Tym razem owoce leśne :P Przy okazji sklepu kolejna ciekawostka- zarówno w Groszku w Birczy jak i tutaj wyszedłem z całym naręczem zakupów a paragon opiewał na zawrotną kwotę… 4 lub 5 zł :) Na Orlenie za taki zestaw spokojnie musiał bym zostawić ze dwie dyszki…
Pokrzepiony ludzką życzliwością i schłodzony maślanką z big milkiem ruszam w dalszą drogę. Plan zakłada jazdę swoim tempem, ale cały czas gdzieś z tyłu głowy mam świadomość że wieczorem nadejdzie burza. Jadę więc dość dynamicznie by jak najwięcej ujechać na sucho i mieć ewentualny czas na przeczekanie. Następny widokowy punkt na trasie – Solina. Po jakimś czasie docieram i tu. Widok na zaporę robi wrażenie. Podobnie jak podjazd tuż za nią. To już połowa wycieczki, upał dalej trzyma więc trudno się dziwić, że zaczynają się własne interpretacje przydrożnych szyldów. „Gruz w butach” (gaz w butlach), „Złoty grób” (złoty róg), chyba najlepiej oddają mój stan na tym podjeździe :P.
Mimo że w licznych knajpkach mijam „Naszych”, nie zatrzymuję się. W rozpisce mam na szczycie podjazdu stację benzynową z barem. Najwyższy czas na jakieś ciepłe jedzonko. Od jakiegoś czasu marzy mi się też kubek gorącej herbaty. Znak że zbliża się wieczór. Jeszcze chwila mozolnego kręcenia korbą i jest stacja, bar a w barze? Wesele :P No cóż chyba nie wypada wbijać się tak na krzywy ryj zwłaszcza że młodzi dopiero co przyjechali.Może by tak bramę zrobić i zamiast wykupnej butelki poprosić o talerz ciepłego rosołku…? Nie no, jest przecież jeszcze stacja. Niewielka ale ze sklepem :)
Ja: Dzień dobry! Poproszę hot-doga.
Sprzedawca: Obawiam się że będzie pan musiał chwilę zaczekać.
J: A ile taka chwila może potrwać?
S: Jakieś 20-25min bo dopiero nastawiłem.
J: … cudownie. To może chociaż gorącej herbatki z automatu za Panem?
S: Niestety ten automat nie podaje herbaty. Może być czekolada.
J: yyy, ok. niech Pan chociaż lodami poratuje…
Chwilę później wcinam kolejnego dziś big milka w radosnym akompaniamencie brygady quadowców tankujących swoje maszyny. W międzyczasie dojeżdża jeszcze jeden zawodnik z prośbą o popilnowanie roweru. Niema sprawy. W oczekiwaniu na kolegę ucinam sobie sympatyczną pogawędkę z Panem Emerytem, a jakże, ze Śląska, który od 20 lat przyjeżdża w te okolice ostatnio przemierzając je na rowerze elektrycznym. Rozmawia się miło ale pora jechać dalej.
Następnym punktem gastronomicznym dostępnym o tej porze jest według mojej rozpiski stacja w Lesku. 50km, jeden konkretny podjazd i dłuuugizjazd prosto do celu. Brzmi dobrze więc mobilizuję siły. Jestem godzinę przed założonym czasem więc jak się uda to z Leska wyjadę jeszcze na sucho a może nawet uda się dotrzeć do Brzozowa. Było by super :) Odcinek ten upływa mi dość apatycznie na trzymaniu tempa, omijaniu dziur w drodze i podjadaniu zapasów z sakwy. Nie przypuszczałem że zjazd może się dłużyć. Wreszcie jest 200km trasy – Lesko.Nawrotka na rondzie i już zamawiam wymarzonego hot-doga bez sosu z wielkim kubkiem herbaty… i małą maślanką by mi się nie nudziło czekanie aż przestygnie :P Przesiaduję tu troszkę dłużej, planuję ostatnie 100km, tankuję do pełna. W międzyczasie podjeżdża ekipa Szybkiego Kopyta. Będziemy się jeszcze mijać na trasie :)
Odpoczęty i zadowolony ruszam w dalszą drogę. Upał odpuścił, zaczął się miły ciepły wieczór. Z tej radości przestrzeliłem już pierwszy zakręt przy Orlenie i poleciałem na Sanok. Taka ładna droga była… ;) Poprawiam i mknę dalej przed siebie. Jedzie się pięknie. Nie ważne że asfalt znów trochę się pogorszył i trzeba lawirować między dziurami w sposób zamaszysty. Ważne że już nie grzeje i realne wydaje się dojechanie do Brzozowa na sucho.
Rozpoczynam podjazd pod malownicze serpentyny. Super sprawa. Kąt nachylenia niewielki, powoli zdobywam kolejne pięterka, z każdym następnym coraz rozleglejszy widok. Bajka. Po drodze wyprzedzają mnie chłopaki z Szybkiego Kopyta. Całkiem długo utrzymuję ich w zasięgu wzroku. Albo mi tak wróciły siły albo oni coś wolno jadą… ;) W końcu urywają mnie definitywnie. Zjeżdżam więc sobie spokojnie do Tyrawy Wołoskiej.Następnie w Mrzygłodzie most z metalowych płyt wraz z tablicą napominającą kierowców by przejeżdżać powoli bo wydaje uciążliwe dźwięki ;)
Na niebie coraz ciemniej i to niestety nie jest zapadający zmrok. To zbierają się chmury na nieuniknione. Na szczęście nie słyszę grzmotów. Przede mną dwa dość ostre podjazdy (i zjazdy :)) z bardzo dobrą nawierzchnią. Na drugim zaczyna kropić. Ciężkie krople leniwie spadają na ziemię póki co nic groźnego ale przywdziewam deszczową kurtkę by się potem nie szamotać. Jeden zjazd serpentynami i zaczyna padać mocniej.W pewnym momencie zaczyna regularnie lać. Jest już ciemno, a że jadę przez jakąś wioskę to zatrzymuję się przy pierwszej latarni i nora do sakw po spodnie wodoodporne. Nie chcę przemoczyć butów. Rower nie chce stać prosto, osuwa się, deszcz leje na głowę… Opieram o jakieś słupki, nic nie działa. Patrzę, a tuż obok stoi opuszczona drewniana chałupa. No z nieba mi spadłaś! :D Dach z szerokim okapem, w sam raz by się schronić z rowerem. Ubieram spodnie i czekam. Deszcz nie odpuszcza. Mija mnie kilku jadących zacięcie prawie na ślepo zawodników, a tu zacina coraz bardziej. Chcąc nie chcąc przenoszę się na bardziej osłonięty choć mocno przerzedzony ganek. Deszcz bębni o dach, a popękane zakurzone szyby przywodzą na myśl różne dawno zapomniane historie o nawiedzonych domiszczach :P No ale ten jest przyjazny. Przecież daje mi schronienie :) Wtem coś za plecami robi stuk, stuk, stuk… chwilę potem puka mnie delikatnie w ramię… No ładnie! Okazuje się że wiekowy daszek ganku również zaczął przeciekać i wielkie krople spadają teraz na mnie i na rower.Nic to, i tak mokry na metę będę jechać. Przywdziewam jeszcze gumowe rękawice do prac chemicznych, które specjalnie na tę okoliczność wiozłem w sakwach. Wszystko zaplanowane :P
Jest mokro, ale przez ubranie nie przechodzi. Ekran Garmina natychmiast wypełnia się wodą. Cóż, jeszcze nigdy nie testowałem go w deszczu. Podobno jest wodoodporny. Mam nadzieje że wytrzyma. Co ciekawe, grube rękawice z gumowymi paluchami działają świetnie na dotykowym ekranie :P Sytuacja się stabilizuje. Pada umiarkowanie lub nawet z przerwami. Mijam stację w Dydni, nie ma sensu tracić czasu, nie zjadłem jeszcze zapasów. Kierunek Brzozów! Droga upływa na omijaniu dziur w zalanej drodze, jest ciemno, nic za bardzo nie widać. Ale jedzie się nieźle i wciąż mam dobry czas.
Brzozów wita mnie okienkiem pogodowym. Sprawnie odnajduję stację, ale nie zabawiam tu długo bo o tej godzinie jest spory ruch około-imprezowy. Mnóstwo aut podjeżdża uzupełnić zapasy ;) I ja uzupełniam bidony i w drogę. Okienko może się skończyć a do mety już tylko 40km :D
Droga jest mokra, nad drogą unosi się mgła. Tak do wysokości kierownicy. Hamulce dogorywają a ja podjeżdżam ostatni większy podjazd. Podobno najpiękniejsze serpentyny na trasie- Izdebki przyjdzie mi pokonywać w nocy, w deszczu i mgle do pasa :P Mimo to jest urokliwie. Mimo że tylny hamulec ostatecznie umiera ;)
Dalszą drogę do Dynowa urozmaicają dzikie hordy przemierzających ulicę żab. Jedne mniej, drugie bardziej płaskie… Te pierwsze zamiast szybciutko przeprawić się na drugą stronę w podskokach przedłużając swój żabi żywot, dostojnie kroczą noga za nogą nie zaważając na mijających je rowerzystów ;)
Dynów mija bez echa. Ostatnie 10km do mety. Raz pada a raz nie, mokre buty trochę ciążą, łańcuch charczy przy próbie zmiany przełożenia, ale już niedaleko. Gdyby nie to że rower nie domaga to mógłbym tak jeszcze jechać . Siływróciły. No cóż może się jeszcze wydarzyć? Ano może – trach łańcuch spada… I załóż go teraz człowieku w tych gumowych kulfonach :P:P:P. Zdecydowanie pora już kończyć na dziś. Trzymając latarkę w zębach uporałem się z łańcuchem a umorusane paluchy wytarłem o znalezioną nieopodal babkę lancetowatą. Małżonka zawsze powtarza że ma ona wiele pożytecznych zastosowań :P Pora w drogę :)
Jest koło pierwszej w nocy. Trochę już nie kontaktuję. Tym większa radość, że „jeszcze jeden podjazd na koniec” okazał się być jednak zjazdem :P Jeszcze tylko wyminąć ze cztery żaby, podjechać pod górkę po mokrych kamerdolcach iiii... METAAA!!! :D:D:D
Na miejscu czeka już ekipa Koło Ultra. Jest medal, są gratulacje (już bez rękawic), jest satysfakcja :D Jest też porcja pysznego wege-makaronu na kolację :)
Jeszcze tylko krótka pogawędka z dojeżdżającymi zawodnikami, urządzanie namiotu (zaczęło znowu lać) i wyłuskiwanie się z mokrych ciuchów, którego opis dla przyzwoitości pominę, choć mógłby być ciekawy gdyż miało to miejsce w przedsionku namiotu ;)
W ciepłym i suchym śpiworze znów wyspany jak rzadko.
Podsumowując:
Czas: 17:42
Miejsce 54/75
Wspaniała przygoda, nowe trasy, pierwszy raz w Bieszczadach rowerem, piękne widoki, rekordowo szybkie zjazdy, kilka nowych gmin do kolekcji J
Autorowi trasy raz jeszcze dziękuję za świetną robotę ( miałem okazję poznać osobiście)
Organizatorom za profesjonalizm i jak zwykle świetnie przygotowaną imprezę.
Uczestnikom za niepowtarzalny klimat jaki towarzyszy Maratonom Podróżnika od początku :)
Do następnego!!!